Mirosław Zalewski

Mirosław Zalewski urodził się w 1950 roku. Mieszkał w Gdyni na ulicy Śląskiej w małym mieszkaniu doszczętnie wypełnionym sprzętem wspinaczkowym i książkami. Rodzice jego zmarli dość wcześnie a jedyna siostra zamieszkała w Warszawie.

Był niskiego wzrostu, miał dużą wadę wzroku i poważnie chorował na serce. Z tego też powodu musiał się poddać operacji serca. Po tym wydarzenie z każdej wyprawy wysyłał lekarzowi przeprowadzającemu operację kartkę z informacją gdzie udało mu się wejść. Pomimo tego, że na podejściach dość szybko się męczył nie opóźniał tempa zespołu. Albo wychodził wcześniej albo odpoczywał mniej.

Góry, a w szczególności wspinaczka była jego prawdziwą pasją. Czytał i mówił o górach bez przerw ale również jeździł w góry kiedy tylko mógł nie tylko w Tatry ale również w Bieszczady, Gorce, Beskid Niski.

Mirosław Zalewski był osobą inteligentną, oczytaną, dbającą o poprawność językową wypowiedzi. Wszystkie wolne pieniądze przeznaczał na książki i sprzęt wspinaczkowy. Posiadał pokaźny księgozbiór nie tylko o tematyce górskiej. W sprawach sprzętu natomiast uchodził za prawdziwego eksperta. Zawsze wiedział co jest najwyższej jakości i w jakim sklepie akurat pojawiło się coś godnego uwagi.

Był osobą niezwykle towarzyską , uwielbiał śpiew i dobre jedzenie. Był też indywidualistą, kroczącym własnymi ścieżkami, co nie zawsze spotykało się z poparciem.
Mirosław Zalewski zginął 13 września 1985 roku w Alpach Szwajcarskich pod lawiną seraków podczas wspinaczki w towarzystwie Piotra Jankowiaka i Felicji Paszek.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

WSPOMNIENIA PRZYJACIÓŁ:

Mieczysław Pocobejo, Morskie Oko, marzec 1979 r.

Droga kończy się na szczycie.

-Tędy nie da się przejść, zaraz polecę!

Przednie zęby raków ledwo trzymały na wąskiej, obłej krawędzi skalnej płyty. Przede mną podobne odpychające, obłe płyty. Żadnych chwytów. Czekan dyndał na pętli u prawego nadgarstka. Przyklejony do skały wykonywałem trawers w prawo nie widząc szans na pokonanie tego fragmentu ściany.

– Jeszcze kawałek i będziesz w łatwym terenie – krzyczał Mirek stojący kilkanaście metrów niżej na stanowisku.

Ciekawe? Przecież wszystko wokół spowiła mgła, ograniczając widoczność do kilku metrów. W oczy wciskały się drobiny śniegu gnane silnymi podmuchami wiatru. Grube, wełniane rękawice pokryła warstwa lodu czyniąc z nich pancerne ochrony rąk.
Dalej w prawo zanikała obła półeczka, na której stałem. Pionowa, gładka ściana nie pozostawiała żadnych złudzeń! Łydki zaczynały dygotać z wysiłku. Wiedziałem, że zaraz odpadnę. Skierowałem wzrok w lewo za liną asekuracyjną, szukając ostatniego haka z przelotem.

– Lecę! Blok!!!

Zgrzytając rakami po skale spadałem w dół robiąc wahadło w lewo. Niezbyt mocne uderzenie bokiem o ścianę i zawisłem.
Byłem jakieś pięć metrów niżej – ostatni przelot wytrzymał.

-Mam blok! – Głos Mirka dobiegał z dołu. – Żyjesz?

Wisiałem na linie asekuracyjnej lekko dotykając ściany. Pod nogami pusta wypełniona bielą.

-Nic mi nie jest! – Krzyknąłem w dół.

Rozglądałem się wokół szukając szczelin i występów skalnych, na których mógłbym znaleźć oparcie dla nóg.
Zrobiłem wahadło w lewo na skalną półeczkę, i z pomocą czekana, którego dziób zaklinowałem w skalnej szczelinie stanąłem na nogach.

-Dobra, stoję! – Informowałem partnera.

Przez chwilę stałem bez ruchu, uspakajając oddech i siebie. Mój wzrok błądził po skalnych płytach nade mną szukając możliwości dojścia do ostatniego haka. Postanowiłem nie patyczkować się i po chamsku wykorzystać linę, by wejść na górę.

-Daj blok! – Podałem komendę.

– Jest blok – usłyszałem.

Chwyciłem linę, odchyliłem ciało do tyły i kilkoma kroczkami zgrzytając rakami wydarłem ku górze. Byłem ze dwa metry wyżej na skalno-trawiastej półeczce pokrytej śniegiem.

– Wybierz luz!

– Wybrałem, mam blok!- usłyszałem spokojny głos Mirka.

-Idę dalej!

Z pomocą liny pokonałem kolejne kilka metrów pionowych skał i dotarłem do ostatniego haka. Solidna „fauka” ani drgnęła i była na swoim miejscu.

-Jestem przy haku, wybierz luz!

Lina zaczęła się przesuwać przez oczko karabinku.
Po chwili odpoczynku, wypiąłem linę z karabinka, zdjąłem pętlę i wybiłem hak. Zlikwidowany przelot wpiąłem w pętlę na piersi i ruszyłem dalej w lewo do następnego haka. Trawers skalną półką był tu już łatwiejszy. Dotarłem do kolejnego haka.

-Wybierz luz! – Rzuciłem we mgłę.

Zlikwidowałem kolejny przelot.
Zrobiłem jeszcze kilka kroków w lewo i dotarłem do trawiasto-skalnego fragmentu ściany pokrytego warstwą śniegu, biegnącego w dół. Nade mną zwisały czarne, przewieszone skały, które zmusiły mnie do trawersu w prawo.

– Schodzę w dół – poinformowałem Mirka.

Luz liny został wybrany a ja, twarzą do ściany z pomocą lodowego młotka w lewej ręce i czekana w drugiej ręce zacząłem schodzić w dół.
Bariera skalna nade mną ginęła we mgle. Po drodze zlikwidowałem kolejny przelot na wkręconej w zmrożone trawki igle.
Pod nogami dostrzegłem szarą sylwetkę partnera ściągającego liną asekuracyjną. Po chwili, byłem już przy nim. Spod granatowego kaptura przysypanego grubą warstwą śniegu spoglądała na mnie oszroniona twarz. Krawędzie wielkich okularów Mirka zdobiły girlandy lodowych igiełek. Mirek patrzył uważnie na mnie.

-Wszystko w porządku? – Padło pytanie.

-Nic mi nie jest – i dodałem. Tam naprawdę nie dało się przejść.

– W porządku. Zjedzmy coś.

Stanowisko było wygodne. Dwie osoby mogły spokojnie stanąć na szerokiej, śnieżnej płaśni jednak pozostawaliśmy wpięci do pętli stanowiskowej. Z plecaków wyciągnęliśmy kanapki i termos z ciepłą herbatą. Z przyjemnością parzyłem usta gorącym płynem.

Spojrzałem na zegarek dochodziła godzina czternasta. Po siedmiu godzinach wspinaczki byliśmy prawdopodobnie w połowie depresji Niżnych Rysów. Na pewno zgubiliśmy drogę. Od kilku godzin sypie śnieg a widoczność spała do kilku, czasami kilkunastu metrów. Dwa zespoły, które weszły rano z nami w ścianę już dawno się wycofały z powodu fatalnych warunków pogodowych. My również powinniśmy to zrobić już dawno. Kontynuowanie wspinaczki przez nas w takich warunkach pogodowych było szaleństwem i musiało się skończyć się jak się skończyło. Teraz musimy podjąć decyzję jak się wycofać ze ściany.

Mogliśmy ruszyć wprost w dół z pomocą licznych zjazdów lub trawersować zbocze w lewo do łatwiejszego terenu. Mirek chciał, trawersować w lewo na przełączkę pomiędzy Żabimi Szczytami. Ja chciałem iść w dół zjazdami. Argument o możliwych lawinach, jakie mogą zejść depresją przekonał mnie, choć bałem się błądzenia w bardzo ograniczonej widoczności.

Ostatecznie postanowiliśmy zrobić trawers poprzez Kopę Spadową, Żabi Szczyt Wyżni ku łagodnym stokom zbiegającym z przełęczy za nim. Przez przełęcz przechodzi rzadko używany szlak z Morskiego Oka do Doliny Białej Wody.
Szliśmy z lotną asekuracją. Z duszą na ramieniu trawersowaliśmy śnieżne pola i żleby, nasłuchując czy z góry nie schodzi lawina. W ciągu dnia spadło sporo świeżego śniegu. Przemykaliśmy pomiędzy skałami grzęd, filarków nie mając pewności, że nas tędy „puści”. Śnieg prószył nadal. Widoczność pozostawała bez zmian a my, nie wiedzieliśmy tak naprawdę, gdzie jesteśmy.

Poruszaliśmy się wolno, często zapadając się po pas w białym puchu. Po kilku godzinach było już nam wszystko jedno. Przestaliśmy myśleć i cokolwiek czuć. Byliśmy jak automaty. Widoczność się poprawiła, ale zapadł zmrok. Światła schroniska nad Morskim Okiem pojawiające się od czasu do czasu mówiły nam, że jednak idziemy do domu.
Na schodach schroniska powitał nas dyżurny goprowiec.

– Co chłopy, górska przygoda?

Chciałem się uśmiechnąć i potwierdzić, ale czułem, że tylko jakiś grymas pojawił się na mojej twarzy. Kiwnąłem głową i poczłapałem w narożnik sali, gdzie była książka wyjść. Spojrzałem na zegarek i wpisałem w rubrykę „powrót”: „wycof”, godz. 20,15. Powyżej i poniżej zauważyłem podobne wpisy.

Sześć dni potem.

Ostatni dzień marca. Na depresję Niżnych Rysów (WHP 1044), wychodzimy ponownie. Tym razem w sześć osób. Tworzymy trzy niezależne „dwójki”. Postanawiamy, że idziemy razem, ale osobno, czyli będziemy w stałym kontakcie wzrokowym i głosowym. Wszyscy się doskonale znamy – jesteśmy członkami KWT Trójmiasto.
O brzasku stajemy pod ścianą, która tonie w cieniu. Na ośnieżonych wierzchołkach Mięguszy pojawiają się pierwsze promienie wschodzącego słońca. Wschodnia ściana Mnicha jeszcze w cieniu. Do nas słońce zajrzy dopiero pod wieczór o ile pogoda się nie załamie.

Na razie jest dobrze. Po zmrożonych śniegach podchodziliśmy jak po betonie. Droga biegnie lewą częścią północno-zachodniej ściany liczącej ok. 650 m. Czas letniego wejścia wg przewodnika to 6 godzin. Zimą, zależnie od warunków w ścianie, robi w 8 do 12 godzin (plus czas podejścia pod ścianę i zejścia z wierzchołka). Trudności letnie to II – III, zależnie od wariantu, ale zimą bywa różnie.

Pod ścianą, wiążemy się i do górę.
Kolejne wyciągi robimy bez problemów technicznych. Na stanowiskach, czasami bywa tłok, ale jest też okazja do wymiany wrażeń i zmiany zespołu na prowadzeniu.
Taki „tramwaj” spowalnia wspinaczkę, ale nigdzie się nie spieszymy. Wiemy, że dzisiaj zrobimy tą drogę. Pogoda jest dobra.
W południe niebo pokryły chmury, ale widoczność nadal jest dobra. Kilka stopni poniżej zera minimalizuje ryzyko lawin z górnych partii depresji.
Dość sprawnie i bez problemów technicznych „zaliczamy” kolejne wyciągi.
Już dobrze po 21-tej stajemy na przełączce pomiędzy drugim, południowych a głównym wierzchołkiem Niżnych Rysów.
Nasi towarzysze, którzy dotarli tu przed nami kończą pakowanie „szpeju”.

-No to drogę zrobiliśmy – mówi Krzysio Aerts. – My już lecimy w dół! Dacie sobie radę?

-Oczywiście! Zejście znamy – odpowiadam.

– No to do zobaczenia w „schronie”.

Migające pomiędzy skałami światła czołówek odprowadzamy wzrokiem.
Po chwili zostajemy sami. Stoimy bez ruchu, wypoczywając po ostatnim wyciągu.

-Idziemy za nimi? – Pytam, zdejmując długą pętlę stanowiskową.

Snop światła z czołówki Mirka oślepił mnie na moment. Światło przesunęło się trochę w bok i mogłem zobaczyć wielkie okulary w grubej, wełnianej czapą, patrzące na mnie.

-Droga kończy się na szczycie – usłyszałem.

To zdanie pamiętałem ze szkółki. Wbijano nam do głowy, że każde przejście drogi kończy się na szczycie góry. W praktyce często, po przejściu głównych trudności drogi trawersowano do zejścia, nie wchodząc już na łatwy wierzchołek. Praktyka naganna, ale często stosowana zwłaszcza gdy zespół był już wcześniej na szczycie robiąc inną drogę. Gorzej, pojawiła się już grupa młodych „ekstremalistów”, których interesowało tylko przechodzenie trudności, za nic mając tradycję i zwyczaje prawdziwych taterników.
Czułem zmęczenie kilkunastu godzin wspinaczki i pewnie nie miał bym nic przeciw temu, by tu skończyć drogę. Tym bardziej, że na głównym szczycie Niżnych Rysów byłem już kilka razy; latem i zima robiąc inne drogi.
Zamiast protestu odpowiedziałem jednak:

-W porządku. Odpoczniemy na szczycie – i ruszyłem ku górze trzymając w ręku kilka zwoi liny.

Na wierzchołek było kilkadziesiąt metrów łatwego wspinania się po skałach. W świetle czołówek białe plamy śniegu kontrastowały z czernią skały i zasięg widoczności ograniczał się do kilku najbliższych metrów. Przez to kopuła szczytowa wydawała się wielka, tajemnicza i znacznie trudniejsza niż była w istocie.
Po kilkunastu minutach pokonywania kolejnych głazów nagle, już nie było na co się wspiąć. To był szczyt.

-Na szczycie! – Powiedziałem w dół, w kierunku migającego światła pomiędzy czarnymi skałami.

Mirek stanął obok mnie. Podajemy sobie ręce w podziękowaniu wspólnie zrobionej drogi. Zwykły gest w milczeniu, ale mający wagę wielu ważnych słów, które można by było teraz powiedzieć. Mirek jeszcze głęboko dysząc, mówi:

-Droga kończy się na szczycie!

Zrzucamy plecaki, pętle z karabinkami, i towarzyszące nam żelastwo na płaski kamień. Wyciągamy z plecaków „szturmżarcie”; resztki kanapek, czekoladę i termos z herbatą. Siadamy wygodnie na kamolach i zaczynamy „ucztę”. Niestety, herbata była już letnia.
Gasimy czołówki. Nad nami głęboki granat nieba z milionami gwiazd – zdawałoby się na wyciągnięcie ręki. To Wielki Wóz, a to Mały – rozpoznajemy najbardziej znane układy gwiazd. Długa wstęga, niczym rozlane mleko na niebie, to Mleczna Droga z milionami gwiazd oddalonymi od nas o miliony lat świetlnych. Księżyca nie widać. Czarne plamy urwisk Kazalnicy po polskiej stronie i Galerii Gankowej po słowackiej, giną wśród przysypanych grubą warstwą śniegu, otaczających nas szczytów. Widoki jakże odmienne od tych, które znam z letnich wspinaczek kończonych zwykle za dnia.

Siedzimy w milczeniu patrząc w otaczający nas kosmos, pogryzamy czekoladę i wcale nie mamy ochoty ruszać się z tego miejsca.
Magiczne chwile. Czas przestał istnieć. Migające gwiazdy zachęcają do pozostania tutaj. Po głowie kołacze się pytanie; który świat jest realny? Ten tutaj, czy ten na dole? A może, ta chwila uświadamia nicość naszego życia, tam na dole, wobec potęgi wszechświata, który istnieje miliardy lat i będzie istniał kolejne.

O tym, że czas wracać przypomina nam zimno, które zaczynamy czuć. Rozgrzane wspinaczką ciała ostygły i domagają się ruchu.
Zapalamy czołówki i granat nieba rozświetlony gwiazdami znika. Widzimy tylko śnieg i czerń pobliskich skał. Pakujemy „szpej” do plecaków i ruszamy w drogę powrotna.

 

ARTYKUŁY PRASOWE

Czasopismo KWT „Baszta” 1987 / numer 1 / strona 33
Autor: Andrzej Raczyński

Pierwszy kontakt Mirka z Klubem miał miejsce w 1969 roku, kiedy to ukończył kurs teoretyczny dla początkujących oraz szkolenie na Hali Gąsienicowej. W roku następnym uzyskał stopień uczestnika. w 1974 przeszedł Mirek bardzo poważna operację na otwartym sercu, co wyłączyło go na dwa lata z uprawiania taternictwa. Nie stracił jednak czynnego kontaktu z górami zostając kierownikiem taboriska na Szałasiskach. Rok później – kończy studia na wydziale Ekonomiki Produkcji Uniwersytetu Gdańskiego.

W 1977 roku zostaje taternikiem samodzielnym, a w roku 1980taternikiem zwyczajnym. W tymże roku uzyskuje stopień pomocnika instruktora i wchodzi w skład środowiskowej Komisji Egzaminacyjnej. Rok 1980 jest również rokiem pierwszego wyjazdu w Alpy, drugi wyjazd w 1985 zakończył się dla niego tragicznie.

Ciekawsze drogi:

  • 1971 – Filar Mięguszowieckiego Szczytu
  • 1972 – lato – Ż.T.M. środek północnej ściany
  • 1972 – lato – Kazalnica Mięgusz. direttissima /T.1/73 s.28/
  • 1977 – zima – Mięgusz Wlk. direttissima północnej ściany
  • 1977 – lato – Mnich drogi Sadusia i Wachowicza
  • 1977 – lato – Mały Młynarz „Sprężyna”
  • 1978 – lato – Ż.T.M. prawym filarem północnej ściany
  • 1983 – lato – „Schody do nieba”
  • 1983 – lato – Mięgusz Wlk. drogą Kurczaba

Góry nie były dla niego wszystkim. Nie tracił z oczu innych aspektów życia, chociaż trzeba przyznać, że poświęcał taternictwu wiele czasu. Miał autentyczny talent do skalnego wspinania, nie ćwiczył przecież, nie trenował, nie miał nadzwyczajnych warunków fizycznych, a przechodził drogi jeszcze parę lat temu uchodzące za ekstremalne. NA kilku miałem okazję być jego partnerem i nieraz patrzyłem z podziwem jak odważnie, bez przymierzań i wahań wchodzi w trudności. To nie był najbezpieczniejszy styl, a jednak na kilkunastu wspólnie przebytych drogach Mirek nigdy się nawet nie obsunął.

Miał jeszcze jeden talent, który zabawnie kontrastował z jego filigranową posturą; umiejętność wyrywania ogromnych bloków zez ścian. Pamiętam jak na Sadusiu z monolitycznej wschodniej Mnicha Mirek „usunął” kamyk wielkości ulicznego kosza na śmieci, a na „Sprężynie” na Małym Młynarzu odepchnął od ściany sporą kazalniczkę. Na stanowiskach zakładałem sobie możliwie długie „auto”. Nie wszyscy go kochali. Chociaż serdeczny i bezpośredni miał specyficzne poczucie humoru, jego dowcip zawsze celny i piekielnie inteligentny, czasem złośliwy zrażał niektórych. Niesłusznie, bo może Mirek lepiej od innych zdawał sobie sprawę z ludzkiej ułomności i nieraz głośno dał temu wyraz, to jednak przepełniony był życzliwością dla przyjaciół i znajomych. Niejeden przykład tej życzliwości przechowuję w pamięci.

Przyjemnie się z nim wspinało. Traktował te sprawy z dużym luzem. Rano ze stoickim spokojem odprawiał rytuał komponowania „menu” na śniadanie, wychodziliśmy zawsze z godzinnym opóźnieniem w stosunku do planu, ale Mirek zapominał o zegarku na urlopie.

Na stanowiskach śpiewał na całe gardło jakieś słowackie piosenki. On po prostu lubił być w górach; na taborisku czy w ścianie zawsze aktywny, przedsiębiorczy nie tracący pogody ducha – dobry partner i świetny kumpel.

Czasopismo KWT „Baszta” 1987 / numer 1 / strona 35
Autor: Alicja Paszek

Wypadek

Minęła połowa obozu na Isla Persa w masywie Berniny. 13 września 1985 przed 5 rano wyszliśmy trzyosobowym zespołem z zamiarem zdobycia drogi na Centralnym Filarze Piz Palu. Dzień zapowiadał się piękny, warunki śnieżne i lodowe były dobre. W krótkim czasie pokonaliśmy grańkę dzielącą nasze obozowisko od lodowca wychodząc prawie naprzeciw Środkowego Filara Piz Palu. Do jego podstawy doszliśmy z Piotrem Jankowiakiem z 15 minutowym wyprzedzeniem, ponieważ Mirek wybrał dłuższy wariant przejścia przez lodowiec. Zaczęliśmy przechodzić rozległym , starym lawiniskiem. Nic nie zwiastowało nieszczęścia. Śnieg był zmrożony, a bryły lodu wtopione. Spieszyliśmy się. Droga nasza prowadziła w dolnej części systemem tarasów poprzecinanych wąskimi kuluarami 15 m długości, dalej ostrzem filara. NA pierwszym plateau założyliśmy uprzęże, anoraki, sklarowaliśmy sprzęt. W plecaku Piotra pozostała tylko lina. Zdecydowaliśmy się na szybkie przejście pod serakami bez asekuracji. Piotr jako pierwszy ruszył do góry technika frontalną pokonując szybko kuluar, ja za nim w odległości 5 m. Mirek poprawiał raki, jeszcze przygotowywał się do wspinaczki. Prawie równocześnie z krzykiem Piotra, usłyszałam huk lecących był lodowych i w następnej chwili wylądowałam z rozciętym nosem w zagłębieniu przy ścianie, na plateau, z którego startowaliśmy. Zdążyłam tylko przyłożyć do twarzy bryły lodu, które momentalnie nasiąknęły krwią, gdy znowu usłyszałam krzyk Piotra – Luśka uciekaj! Wdrapałam się na skały po lewej stronie. Tym razem lawina lodu runęła wprost na Mirka.

Cisza, przerażająca zastygła w uszach, czekam Mirka i anorak sterczące spod lodu, góra, która stała się wrogiem. Szok, zupełny brak myśli i tylko lód do twarzy przykładałam automatycznie.

Po paru minutach zjechał do mnie Piotr, założył mi opatrunek, poprawił raki, podał środki przeciwbólowe, gorącą herbatę i wysłał po pomoc. Do schroniska na Diavolezza doszła po około 2,5 godz. Poprosiłam o helikopter i lekarza. NA plastycznej mapie pokazałam miejsce wypadku.

Po paru minutach nadleciał popularna alouetka, zabrała lekarza i pomknęła pod Piz Palu – niestety mogła już tylko przetransportować znalezione przez Piotra ciało Mirka.

Wieczorem Piotr dzwoni do prezesa Klubu Krzysztofa Paula, zawiadamiając go o wypadku.

Nadchodzi najbardziej przykry i smutny moment, zawiadomienie rodziny, a potem pomoc w załatwianiu formalności, które na każdym kroku przypominają, że straciliśmy kogoś bliskiego. Sporo dni upłynęło zanim zostały pokonane wszystkie bariery urzędowo-zarządzeniowe i można było sprowadzić ciało Mirka do kraju.

Teraz pozostało już tylko pożegnać przyjaciela i serdecznego kolegę.

Stawiliśmy się na to pożegnanie.